Ten wyjazd był bardzo spontaniczny. Przejazd do Piwnicznej pociągiem, w plecaku picie, czekoladka i mapa Beskidu.
Wędrujemy szlakiem z centrum Piwnicznej w górę.
Miałam zamiar skręcić w pewnym momencie na wysokości Kosarzysk i zejść, ale nijak nie udało się znaleźć żadnej drogi. A szlak piął się w górę cały czas.
Po drodze mijaliśmy wycieczki szkolne ("i Ty mówisz, że jesteś zmęczony - patrz jakie tu dziecko idzie!" - słyszałam za plecami komentarze), potem jakiś dziadek zbierał zgniłe jabłka dla swoich zwierzątek, potem kolejne niesamowicie miłe osoby......
Kocham te nasze szlaki.
I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że wszędzie był gęsty las, a drogi do zejścia jak nie było tak nie ma. Postanowiła (a szliśmy sami z maluszkiem), że schodzimy na azymut. Pierwsze pół godziny przedzieraliśmy się przez gęsty las, bez ścieżki.
Potem cud - na horyzoncie jakaś chałupka. Ja już ledwo żywa, bo przez mały kawałek maluszek szedł na moich baranach (bo widziałam, ze jego nóżki już odmawiają posłuszeństwa). Pukamy do drzwi - jak zejść na dół. Miła młoda dziewczyna pokazała ścieżkę (sama bym jej nie znalazła).
Byliśmy bezopieczni, choć do drogi głównej było wciąż daleko.
Nareszcie o godzinie 16 (a ruszyliśmy o 10) jesteśmy na dole, za 15 minut zabiera nas autobus do Sącza.
Maluszek był tak zmęczony, że przespał jak zabity całą drogę powrotną.
Piękny dzień, ale nie odważyłabym się znowu na taką drogę (nie sama)