Nasz hotelik oferuje ciekawa opcję, jesli dzień wczesniej się to zgłosi można dostac sniadanie godzinę wcześniej niż reszta. Oczywiscie w tym wypadku korzystamy z tej opcji, pakujemy wieczorem plecaki, a o swicie stawiamy się gotowi na śniadnku. Potem jeszcze szybko do wypożyczalni po nasze autko i ruszamy w drogę.
Pogoda nadal bez zmian, szczyt w chmurach i bardzo silny wiatr. Jak się potem okazało miało to swoje zalety, bo kolejka nie chodziła więc nie było żadnych przypadkowych turystów.
Szybka jazda w górę najkrótszą drogą i po godzinie byliśmy na wysokości 2100m u wylotu szlaków. Przebranie strojów z plażowych na górskie i w drogę. Pierwszy docinek pokonaliśmy po znanym nam już terenie, a po kolejnej godzinie byliśmy już przy rozejsciu szlaków. Chwila na kawałek czekolady i teraz już stro w górę zakosami. zaczęła pojawiać się roslinność - bardzo wyschnięta, bo na wyspach zagościła jesień, bardzo odmienna od naszej. Im wyżej, tym piekniejsze widoki, pod nami morze chmur - jestesmy jak w niebie. tylko co jakiś czas odsłaniały się grzbiety okalające park (czyli właściwy krater).Po godzinie coraz wolniejszego marszu byliśmy juą na wysokości 3000m n.p.m. Potem kolejne pół godziny i juz widać schronisko - Refugio Altavista (na wysokości 3250m). Było zamknięte więc pozostało nam odpocząć na ławce przed wejsciem. Było coraz zimniej i wietrzniej, choc przez większość czasu prażyło słońce - znajdowalismy się jak w "kanapce" między chmurami. Do szczytu pozostał nam jeszcze kawałek więc nie było czasu na dłuższy postój. Na szlaku minęliśmy dosłownie kilku turystów (pogoda odstrzaszyła nawet największych zapaleńców) - w tym grupkę Hiszpanów, którzy planują nocleg w schronisku i są bardzo zdziwieni, że my planujemy być na szczycie i wracać do hotelu jeszcze tego samego dnia.
Coraz gorzej się oddychało, dziesięć kroków - postój na nabranie głebszego wdechu - kolejne dziesięć kroków i tak w kółko. Po godzinie takiego dziwnego marszy znaleźliśmy się przy wyludnionej w tym dniu górnej stacji kolejki Teleferico (3550m n.p.m.). Była godzina 15.00, własnie o tej godzinie mielismy pozwolenie nawejscie na krater. Okazało się jednak, że i tym razem pozwolenie było nie potrzebne - pogoda odstraszyła nie tylko turystów, ale również strażników, którzy własnie w tym miejscu sprawdzaja zezwolenie. Ubraliśmy na siebie wszystko co mieliśmy (okazały się przydatne nawet czapki i rękawiczki) i w droge. Było coraz trudniej i choc mieliśmy do pokonania już tylko zaledwie 230m róznicy wysokości, było coraz trudniej, przychodziło nam to z coraz większym trudem. Po półgodzinie poczuliśmy koszmarny zapach, chwile póxniej skojarzylismy go z wyziewami z krateru. Za moment mielismy okazję zobaczyć go w całej okazałości - ma około 70m srednicy i gdy dotykalismy jego zółtego wnetrza okazywało się ono bardzo ciepłe. To nas przeraziło, uswiadomilismy sobie, że ten wulkan nadal zyje i daje o sobie znać (200 lat temu ostatni wybuch, a kiedy będzie następny?).
Kilka metrów w góre i znaleźlismy się na szczycie. Wiatr był tak silny, ze musielismy się trzymac skał, chmury tańczyły wokół szczytu - czuliśmy się jak w oku cyklonu. Stąd widać podobno cały archipelag - nam nie dane było go zobaczyć.
Wyziewy siarki wygoniły nas szybko ze szczytu. Kazdy krok w dół to ulga dla organizmu, oddychało się coraz lepiej, tylko nogi zmęczone. Na dłuższy odpoczynek pozwoliliśmy sobie dopiero w schronisku - to urocza chatka z kominkiem i kanapami (niestety bez toalety - co było czuc wokół). Zrobiło nam się tak błogo, ze mieliśmy ochotę zostać tu i zasnąć, ale trzeba było schodzić w dół. W drodze przeszkadzała nam aura - na przemian słońce i deszcz. Przeżyliśmy wielkie zaskoczenie, gdy zobaczyliśmy wczesniej całkowicie wyschnięte rośliny, teraz zielone jakby nigdy nic - to niesamowite.
za chwile nad naszymi głowami pojawiła się tęcza - jak łuk triumfalny na naszą cześć - byliśmy tacy szcześliwi, choć końcówke drogi zaliczylismy już w ulewnym deszczu - nic nie było w stanie zakłócic naszej radosci. Okazało się, że to nie był koniec emocji - 2100m w dół aż do samego oceanu było najgorszym odcinkiem dla moich płuc. Co jakiś czas musielismy się zatrzymywać na gimnastykę - nadmiar tlenu też może zaszkodzić. W końcu w jeden dzień nasze organizmy musiały znieść różnice wysokości wynoszącą ponad 7500m w jeden dzień. Godzinę póxniej bylismy już w hotelu, szybki prysznic i zdążylismy jeszcze na ostatnią chwilę na obiadokolację.
Tam już nic z tego co przeżylismy nie wydawało się prawdopodobne.